Kamil Rakoczy może być dumny z 55 punktów na 50-lecie Pniówka. Fot. gkspniowek74.com.pl


Ciężko przejść obok meczu bez emocji

Rozmowa z Kamilem Rakoczym, trenerem Pniówka 74 Pawłowice, rewelacją trzecioligowej rundy wiosennej


Po trzech latach znów możemy widzieć Pniówka w czubie tabeli, bo tak można określić zajęte przez was 5. miejsce. Można powiedzieć, że misja zakończyła się sukcesem?

- Myślę, że tak. Gdy rok temu obejmowałem zespół, rozmawiałem z prezesami Wadasem i Goikiem na temat zmiany jego oblicza. Przede wszystkim mieliśmy odważnie grać do przodu, kreować grę, porzucając prezentowany do tej pory toporny styl. Zawodnicy to „kupili” i dziś możemy się cieszyć, bo nasza postawa - zarówno kibicom, jak i trenerom naszych rywali - mogła się podobać. Drugim celem było zajęcie jak najwyższego miejsca. Założyłem sobie, że uplasujemy się w piątce i w niej jesteśmy. To duży sukces całego klubu, tym bardziej że trudno jest budować drużynę przez w zasadzie jedno okienko transferowe.


Wasza wgrana 4:2 w 33. kolejce była szczególne, bo tego dnia rozpoczęły się obchody 50-lecia klubu. Sprawiliście więc miły prezent, znów dając fajne widowisko miejscowej publiczności.

- Bardzo nam zależało, aby urodziny Pniówka uczcić zwycięstwem. Zagraliśmy chyba najlepszą połowę w tym sezonie, zdobywając do przerwy 3 bramki. Nic nie zapowiadało drobnych kłopotów, które po zmianie stron sprawili nam rywale. Musieliśmy się więc mocno nagimnastykować, aby wygrać.


Miniony sezon zakończyliście 15 spotkaniami bez przegranej. Ta liczba naprawdę robi wrażenie. Mieliście pomeczowe rytuały w szatni?

- Nie, jednak muszę przyznać, że chyba nikt takiej serii się nie spodziewał. Wiosnę zaczęliśmy od 0:4 z Rekordem w Bielsku-Białej, ale zimą skupialiśmy się głównie nad poprawą gry w obronie i z meczu na mecz - choć na początku niepokoiła nas seria 5 remisów - prezentowaliśmy się coraz lepiej. Stopniowy progres był zauważalny, ale na początku brakowało nam szczęścia lub skuteczności w ofensywie. Gdy wszystko zaczęło współgrać, zwycięstwa przyszły same.


Do wspomnianej porażki z Rekordem doszło 2 marca. Można zatem powiedzieć, że były to złe miłego początki?

- Mimo straty czterech bramek, ten mecz wyglądał naprawdę dobrze. Gdyby nie czerwona kartka, jaką tuż przed przerwą zobaczył Jakub Kasperowicz, mógłby się on różnie potoczyć. Kandydat do awansu pokazał jednak wtedy mocne oblicze i wygrał.


Zimą dokonaliście jedynie drobnych korekt w kadrze. Skąd więc taka przemiana pańskiego zespołu?

- Jak wspomniałem, kluczowa była poprawa gry w defensywie. Podczas tygodniowego obozu i dwóch treningów dziennie ciężko pracowaliśmy nad tym elementem. Razem z moim asystentem Aleksandrem Mużyłowskim podpowiadaliśmy zawodnikom, na co mają zwrócić szczególną uwagę. Na przyswojenie i wdrożenie tych niuansów do gry potrzebowali trochę czasu, jednak całościowa praca przyniosła pożądane efekty. Postawiliśmy także na motorykę. Wcześniej Pniówek około 70 minuty wyglądał już słabo fizycznie. Poprawę w tym aspekcie dostrzegliśmy w meczu ze Śląskiem II Wrocław; do przerwy przegrywaliśmy 0:2, ale w drugiej połowie zdołaliśmy doprowadzić do remisu.


Był w trakcie tych 15 spotkań moment zawahania? Patrząc na rezultaty, większość z nich rozstrzygaliście jedną bramką...

- Były takie momenty. Powiem nawet więcej - pierwsze zwątpienie zawodników w słuszność kierunku miało miejsce zimą, bowiem przegraliśmy większość sparingów i chłopaki poczuli się niepewnie. Każdy pozytywny wynik w lidze ich jednak napędzał. Podczas tej serii bodaj pięciokrotnie jako pierwsi traciliśmy bramkę. Determinacja chłopaków sprawiała, że odwracaliśmy losy meczów.


Duży wpływ na wyniki Pniówka miał Dawid Hanzel. Jak jednym zdaniem można scharakteryzować najskuteczniejszego strzelca?

- Król pola karnego. Dawid to ważna postać zespołu, mająca na niego wpływ nie tylko ze względu na 21 bramek. Daje sporą jakość, o czym niejednokrotnie się przekonaliśmy. Potrafi grać tyłem do bramki, wykorzystać okazje, ale też urwać się na wole pole, zgrać dokładnie piłkę do kolegi. Wszyscy cenimy jego umiejętności. 9 trafień w 8 ostatnich meczach nie było dziełem przypadku.


Uchodzi pan za trenera porywczego. W rundzie jesiennej ujrzał pan 9 żółtych i 2 czerwone kartki, a wiosną zaledwie 2 żółte. Kierownik pańskiej drużyny Krzysztof Milanowski stwierdził, że był pan potulny jak baranek. Czy na poprawę zachowania na ławce wpływ miały wyniki osiągane przez zespół?

- Na pewno. Nie będę ukrywał, że piłka nożna to moja pasja, moje życie. Ciężko przejść obok meczu bez emocji, jednak patrząc na siebie w ostatnim czasie, muszę przyznać, że spokorniałem. Rozmawiałem o tym już wcześniej z prezesami i doszliśmy do wniosku, że spieranie się z sędziami, gestykulowanie w ich kierunku nie ma najmniejszego sensu. Powiedziałem sobie, że skupię się tylko na pracy z drużyną, na podpowiedziach oraz wyłapywaniu ewentualnych błędów w grze moich zawodników. Jak widać, wszystkim to wyszło na dobre.


W zeszłym sezonie z trenerem Mużyłowskim podjęliście się nieudanej próby ratowania Stali Brzeg przed spadkiem z 3. ligi. W tym zanotowaliście sezon godny pozazdroszczenia. To nagroda za ciężką pracę?

- Niewątpliwie pomogli nam zawodnicy. To oni z całych sił walczą na boisku o jak najlepszy wynik. Niektórzy nasz pobyt w Brzegu potraktowali jako porażkę. Chcieliśmy utrzymać Stal i zabrakło nam bardzo niewiele. Nawet przy zatrudnianiu nas w Pniówku osoby z zarządu miały pewnie z tyłu głowy to, co wydarzyło się Brzegu, więc każdy ryzykował. Byłem jednak pewny słuszności konceptu, który chciałem przekazać w nowym klubie.


Wyniki mówią same za siebie, ale czy było coś, co się nie udało?

- Na pewno mogę żałować, że kilku spotkań, które mieliśmy pod kontrolą, nie udało się wygrać. Mogę tu przytoczyć chociażby mecz z Goczałkowicami, w którym prowadziliśmy dwiema bramkami, a w ciągu kilku minut zremisowaliśmy. Do tego mogę dodać również zimowe okienko transferowe. Co prawda pozyskaliśmy Dominika Budzika, który był dużym wzmocnieniem dla zespołu, jednak szkoda, że nie udało się pozyskać dwójki klasowych zawodników, którzy jeszcze bardziej podnieśliby jakość drużyny.


Drużyna z Goczałkowic w tym sezonie wyraźnie wam nie pasowała. W lidze dwukrotnie z nią zremisowaliście, a w finale Pucharu Polski na szczeblu tyskiego podokręgu skradła wam wisienkę z wiosennego tortu.

- To niestety jest naszą porażką, bo bardzo zależało nam na triumfie rozgrywkach pucharowych. Niestety, zbiegło się kilka faktów, że tego pucharu nie udało nam się zdobyć, ale nie chcemy się usprawiedliwiać. „Goczały” w finale były lepsze i wygrały zasłużenie.


Jak wglądają pańskie dalsze plany?

- Jestem po wstępnych rozmowach z zarządem. Jest chęć dalszej współpracy, więc zapewne w najbliższych dniach usiądziemy, by dopiąć szczegóły. Później - mam nadzieję - skupimy się na lekkiej przebudowie drużyny, gdyż jeszcze bardziej chcemy podnieść jej jakość.

Rozmawiał Mateusz Skutnik