Sport

Byliśmy czwartym beniaminkiem

Rozmowa z Dawidem Szulczkiem, byłym trenerem Warty, pochodzącym ze Świętochłowic.

Spadek Warty i Dawida Szulczka oznaczał mistrzostwo jego serdecznego przyjaciela. Fot. Michał Kość

Niedawno zadebiutował pan w nowej roli i skomentował finał Euro w TVP w technologii hawk-eye. Jak wrażenia?

- To inne doświadczenie. Pierwszy raz miałem okazję oglądać mecz z tej perspektywy. Co innego oglądać spotkanie w celach szkoleniowych, a co innego opowiadać na bieżąco o tym, co się dzieje, a czasem nic się nie dzieje. Najtrudniejsze było chyba samo przygotowanie się i pierwsze minuty. Potem poszło już naturalnie. To był mecz dwóch zaawansowanych taktycznie drużyn, choć dla widza pewnie niezbyt spektakularny. Było jednak o czym opowiadać, a z przygotowanej kartki z ciekawostkami nie opowiedziałem chyba nawet 1/3. Oczywiście, chcę być trenerem, ale to doświadczenie pomoże też zrozumieć osoby z drugiej strony, które komentują mecze.

Trenerzy pomiędzy zatrudnieniem w klubach czasem komentują spotkania, jak np. Artur Skowronek czy Artur Derbin. Pana też będzie można jeszcze usłyszeć?

- Na ten moment na nic się nie umawialiśmy, ale zobaczymy. Chcę koncentrować się na pracy szkoleniowej, pojechać na staże, ale jeśli będzie okazja, jestem na to otwarty.

Co do pracy właśnie - dlaczego Dawid Szulczek tej pracy nie ma? Minęły już ponad 3 miesiące, odkąd 18 kwietnia Warta ogłosiła, że rozstaje się z panem po sezonie.

- Moje negocjacje z innymi klubami odwlekałem i przekładałem na moment utrzymania się Warty w ekstraklasie. To się jednak przeciągało do ostatniej kolejki i niektóre tematy pouciekały. Byłem jednak gotowy na to, że mogę zostać bez pracy. Ostatni mecz miał dla mnie dosyć trudny przebieg.

Finałowa kolejka musiała być szczególnie emocjonalna, bo z jednej strony spadliście, a z drugiej pana serdeczny przyjaciel Adrian Siemieniec zdobył mistrzostwo Polski.

- Idealny scenariusz byłby taki, że my się utrzymujemy, a Jagiellonia zostaje mistrzem. Szkoda, że to się tak nie potoczyło. Popełniliśmy jednak za dużo błędów. Ja zrobiłem swoje, piłkarze swoje, działacze swoje. Każdy mógł dołożyć coś więcej, żeby uniknąć spadku, ale takie jest życie. My przez długi czas i tak graliśmy „over performance”. Praktycznie w każdym roku przewyższaliśmy oczekiwaną liczbę 40 zdobytych punktów. Niestety, przytrafił się taki sezon, że zbiegło się wiele złych rzeczy - kontuzje, przebiegi meczów, niefortunnie tracone gole. Nie zagrało nam okienko transferowe. Niektórzy zawodnicy nas „przeciągnęli”, a dyrektorzy sportowi nie mieli łatwego zadania. Uważam, że i tak zrobiliśmy dużo, by się utrzymać, ale to nie wystarczyło. Wypadł nam przez kontuzję Adam Zrelak. Nie mieliśmy takiego „konia pociągowego”, jakimi wcześniej w Warcie byli Makana Baku czy Frank Castaneda, a to wszystko miało znaczenie. Nie chciałem, żeby mój ostatni sezon w Warcie był gorszy. Miałem pewne oczekiwania, byłem bardziej roszczeniowy i zależało mi na tym, aby iść do przodu, żeby kadra była mocniejsza. To się nie stało i też miało wpływ na całokształt. Aspektów było wiele. Każdy musi próbować teraz szczęścia gdzie indziej. Ja będę po prostu czekać i zobaczymy, co przyniesie przyszłość, bo różnie w zawodzie trenera bywa. Wierzę, że moja praca przyniesie efekty, bo praktycznie przez okres mojej kadencji cały czas byliśmy w TOP 8 ekstraklasy i dopiero ostatnie trzy kolejki poprzedniego sezonu zmieniły przebieg tej oceny. Gdybyśmy rozmawiali w okolicy 8 maja, odbiór byłby taki, że robota przez trzy sezony była fantastyczna. Ale niestety uważam, że w ostatnich trzech tygodniach wiele rzeczy poszło nie po naszej myśli.

Tabela to prosta rzecz. Żeby się utrzymać, trzeba znaleźć 3 drużyny gorsze od siebie. Pozostałe 14 nie ma wtedy znaczenia. Abstrahując już od liczby zdobytych punktów, czy uważa pan, że w minionym sezonie były 3 takie zespoły, patrząc na różne aspekty, gorsze od Warty?

- Uważam, że nie. Przed sezonem powiedziałem, że trudno będzie znaleźć 3 drużyny, które mają się znaleźć za nami w tabeli i uważam, że na koniec się to potwierdziło.

Tyle że mieliśmy w lidze ŁKS, Ruch, Puszczę, Stal Mielec... Z całym szacunkiem dla nich, ale to mało ekskluzywne grono.

- Patrząc na to, że mowa m.in. o trzech beniaminkach, to okej. Warta straciła jednak zawodników, którzy tworzyli jej jakość. Tych graczy nam zabrakło. Z nimi spokojnie byśmy się utrzymali. A co do całości... ŁKS ma rezerwy w 2. lidze, swój stadion, dobrą bazę, dużo kibiców na meczach. Ruch? Okej, grał na Stadionie Śląskim, ale ma rzeszę fanów, już nie wspominając o tym, jak wyglądało zimowe okienko. Ruch stał się wiosną całkiem mocny kadrowo po transferach Josemy, Stipicy czy Novothnego. Druga runda pokazała, że Ruch i ŁKS spadły przez to, co działo się jesienią. Puszcza? Zdobyła 3 punkty więcej, a dwa mecze z nami wygrała. Z perspektywy Warty wystarczyło jedno z tych spotkań zremisować i byśmy nie spadli. Tyle zaważyło. Wszystko było na styku.

Warta grała w ekstraklasie cztery sezony. Nie była krainą mlekiem i miodem płynącą, ale dostawała pieniądze z Canal+, jej marka była mocniej eksponowana, nawet mimo braku własnego stadionu. Nie sądzi pan, że to wystarczający czas, aby zbudować solidniejsze fundamenty, które pozwoliłyby uniknąć tych znaczących osłabień, o których pan wspomniał?

- Przed sezonem powiedziałem, że jesteśmy czwartym beniaminkiem. Nie uczestniczyłem w tworzeniu budżetu, więc nie wiem, jakie były wydatki związane z grą poza miastem itp. Nie jestem kompetentny, żeby się o tym wypowiadać. Ja jestem od oceny sportowej. Działacze robili wiele zabiegów, żeby w Warcie było lepiej.

Ale przed sezonem widział pan, czy szefostwo obiecuje panu więcej, czy mniej.

- W maju i czerwcu zeszłego roku były rozmowy, że czeka nas prawdopodobnie najtrudniejszy sezon, ale jeśli go przetrwamy, to powinno być lepiej. Widziałem, że władze Warty próbowały. Klub szukał odpowiedniej ścieżki i pomysłu. Szatnia siłą rzeczy też się zmieniała... Kiedyś trenerowi Piotrowi Tworkowi (wcześniejszy szkoleniowiec Warty - red.) „spadli” Makana Baku do odbudowy oraz Maciej Żurawski i wiosna ułożyła się super. Mnie z kolei w strefie spadkowej „spadli” Miłosz Szczepański po kontuzji więzadeł, Miguel Luis bez grania przez kilkanaście miesięcy i Frank Castaneda, który nagle nie miał klubu, a 3 miesiące wcześniej grał na Santiago Bernabeu w Lidze Mistrzów. Poszło nam rewelacyjnie. Pamiętam, że za tamten okres o mojej pracy wypowiadano się w samych superlatywach... Zaczęliśmy zmieniać styl gry, lepiej się Wartę oglądało, jednak poprzedni sezon był od samego początku bardzo trudny. Rywale często przejmowali inicjatywę. Musieliśmy się bronić, nastawić na kontry i stałe fragmenty. Było ciężko, a kiedy zaczęliśmy wychodzić na prostą, wygraliśmy z ŁKS-em, piłkarze dochodzili do formy, zgrywaliśmy się, to dostaliśmy kolejne ciosy. Traciliśmy gole w końcówkach, a później Zrelak zerwał więzadła... Od meczu ze Stalą Mielec po przerwie na kadrę punktowaliśmy jednak tak, żeby się w ekstraklasie utrzymać. Zabrakło nam trochę punktów z początku sezonu i z trzech ostatnich kolejek. Na starcie sezonu mieliśmy problemy zdrowotne czy transferowe, ale drużyna się zgrała. Gdy po wygranej z Widzewem w 31. kolejce, po zdobyciu 37. punktu, ocenialiśmy zespół, to byliśmy ustabilizowaną ekipą blisko środka tabeli. Potem jednak przytrafiły się kolejne urazy. Znowu wróciliśmy do punktu wyjścia, gdy wypada trzech ważnych piłkarzy i jest ciężko. Z Puszczą walczącą o życie przegraliśmy minimalnie. Spotkania z Legią i Jagiellonią były naprawdę wymagające. Musieliśmy więc zapunktować z „Jagą”, ale dostaliśmy jednego i drugiego gonga... Skończyło się 0:3. To było trudne.

Coś można było zrobić inaczej?

- Uważam, że na początku sezonu mogłem inaczej komunikować pewne kwestie. Być mniej roszczeniowym, mniej naciskać, bardziej zająć się swoją robotą. Wychodziłem jednak z założenia, że potrzebujemy jakości boiskowej. Potem przez wiele miesięcy było spokojnie. Nie potrafiłem dogadać się w jednym punkcie, jeśli chodzi o przedłużenie umowy. Chciałem zostać w Poznaniu, bo mi się tu dobrze żyje. Uważam, że ten klub ma perspektywę, aby było w nim lepiej, tym bardziej że już się mówiło o tym, że mecze będą rozgrywane w Poznaniu. Oczekiwania moje i klubu nie umiały się jednak spotkać. Chcieliśmy działać w trochę inny sposób. Finansowo Warta zrobiła bardzo dużo, aby zatrzymać mnie i sztab. Rozeszło się o kwestie organizacyjne, o których nie chcę mówić. Szkoda, że tak się to potoczyło. Będę musiał czekać na szansę w innym klubie. Mam nadzieję, że nastąpi to jeszcze w rundzie jesiennej.

Przyjmuje się, że łatwiej wchodzi się trenerowi do klubu w trakcie przerwy zimowej niż letniej. Dla pana nie będzie problemem, aby dołączyć do zespołu w trakcie sezonu, na „żywca”?

- Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe doświadczenia, uważam, że największy komfort to objąć zespół w trakcie rundy jesiennej, przed przerwą zimową. Letnie okienko jest wtedy zamknięte. Wiem, kto ma jaką kadrę i jestem w stanie realnie ocenić, na co kogo stać. Potwierdziło się to w Warcie. Po drugie, zbliża się wtedy zimowe okienko. Mogę poznać kadrę i zdefiniować, co trzeba przygotować pod kątem zimowych wzmocnień i organizacji gry. Branie klubów w czerwcu to dla mnie rosyjska ruletka. Czasem wydaje się, że gdzieś będzie super, a potem okazuje się, że są problemy finansowe i transfery nie są takie, jak oczekiwania. Kibice i media mają swoje wymagania, a rzeczywistość jest inna. Czasami bierzesz taki klub i potem we wrześniu tracisz pracę.

Ile miał pan propozycji od momentu ogłoszenia rozbratu z Wartą?

- Skontaktowały się ze mną kluby z ekstraklasy i z 1. ligi. Po utrzymaniu się Warty chciałem z nimi usiąść do konkretnych rozmów. Wstępne zainteresowanie wyraziłem w kontekście dwóch klubów ekstraklasy.

Bierze pan teraz pod uwagę tylko ekstraklasę?

- Jestem młodym trenerem i chcę pracować, chcę się rozwijać, ale wolałbym to robić na poziomie, na którym byłem przez ostatnie trzy sezony. Jeśli jednak nikt się nie będzie interesował, to rozważę też zejście niżej.

Na koniec chciałem poruszyć temat Kajetana Szmyta. Oprócz pana była to jedna z najgłośniejszych postaci Warty. Rok temu mówiło się o sprzedaży go za 1-2 miliony euro. Ostatecznie skończyło się na pół milionie, ale złotych - nie za granicę, nie do topowego klubu ekstraklasy, ale do Zagłębia Lubin. Zaskoczyło to pana?

- Myślę, że wpływ na to miały ostatnie tygodnie i to, że Warta spadła. Kajtek przez 1,5 roku znakomicie funkcjonował, ale od marca do maja trafił mu się nieco słabszy okres. W piłce tak to działa. Podobnie było ze mną. Przez długi czas wyglądało to bardzo dobrze, ale teraz zainteresowanie jest już na innym poziomie. Podobnie było z Kajtkiem. Może to i lepiej, że będzie mógł budować karierę spokojnie, krok po kroku. Może ograny w Zagłębiu pójdzie za granicę.

A może jeszcze nie był gotowy na wyjazd?

- Ostatnie tygodnie nie wyglądały dobrze w wykonaniu całej drużyny i z mojej perspektywy to odbiło się na tym, że Kajtek nie wyjechał. Wiemy jednak, jak to wygląda w przypadku pozostałych zawodników, którzy byli w Warcie. Też nie jest im łatwo. Gdybyśmy zdobyli punkt więcej, byłoby inaczej. Na spadku z ligi tracą wszyscy: działacze, trenerzy, piłkarze i kibice...

Piotr Tubacki