Sport

Bylejakość

POWRÓT DO KORZENI - Michał Listkiewicz

Już chciałem się przejechać po polskich szczypiornistach, poznęcać nad ich błędami, stratami, podaniami w aut i niezłapanymi piłkami. Dobrze, że z krytyką poczekałem do meczu z Portugalią. Zmierzając do gdańsko-sopockiej Ergo Areny, przekonywałem kompanów, że honorowa porażka będzie sukcesem. W trakcie meczu z czwartą siłą świata przecierałem oczy ze zdumienia. Wrócił polot i odwaga, zniknęły proste błędy, ilość strat własnych była najniższa od lat. A podobno graliśmy bez trenera, zespół prowadził tymczasowy (po tym meczu postawiłbym znak zapytania) asystent zwolnionego dopiero co Marcina Lijewskiego.

Marudy znajdą się zawsze, znani ludzie ze środowiska kręcili nosami na osłabiony skład rywali. O dziwo, byli wśród nich nawet byli trenerzy kadry. Przecież my też byliśmy osłabieni, remis w prawie wypełnionej hali bardzo cieszy. Oczywiście jedna jaskółka wiosny nie czyni, za to daje nadzieję.

Kibice byli równie wspaniali jak podopieczni Michała Skórskiego. Ergo Arena to piękny obiekt, a podzielenie go między dwa miasta ma ciekawą historię, którą opowiedział mi zamordowany krótko potem Prezydent Paweł Adamowicz. Koszty budowy wielkiej hali były ogromne, sam Gdańsk pewnie by ich nie udźwignął, więc jego włodarze zaproponowali sąsiedniemu Sopotowi, by się przyłączył. Przepisy samorządowe jednoznacznie zabraniają inwestowania w obiekty na obcym terenie. Pomyślano, pogadano i... wymieniono się gruntami. Tak, by granica przebiegała dokładnie przez środek hali. Wilk jest syty i owca cała.

Więcej wymiernych korzyści ma jednak Sopot, bo hala jest domem siatkarzy i koszykarzy Trefla, a większy sąsiad nie ma aż tak dobrych drużyn. Tu nie sposób pominąć nazwiska Kazimierza Wierzbickiego, to człowiek-orkiestra, ojciec opatrznościowy sopockiej koszykówki, a zawodowo twórca i szef firmy produkującej słynne w całym świecie puzzle.

W innej zgoła kategorii trzeba umieścić katowicki stadion przy ulicy Bukowej. To zabytek i dobrze się stało, że rozegrano tam ostatni już mecz, a GieKSa zacznie grać na stadionie godnym ekstraklasy. Oby następcy Jana Furtoka poszli w ślady Arsenalu Londyn, który też przeniósł się ze skansenu na cudo architektury sportowej i gra jak z nut. Stadion przy Bukowej wraz z hotelem i kortami przy Ceglanej był ukochanym dzieckiem Mariana Dziurowicza. Legendarnego „Magnata” doceniono dopiero po śmierci, za życia przyczepiono mu łatkę despoty, tyrana, gbura i aparatczyka. Znałem Mariana jak zły szeląg i dobrą monetę. Był strategiem, nieprzeciętnie inteligentnym górnikiem z tytułem doktora. Bywało, że szedł do celu po trupach, ale jego zasługi dla GKS-u Katowice i całego śląskiego futbolu są trudne do przecenienia.

Iskrzyło między nami, jako Prezes PZPN był trudnym szefem. Bywało, że miałem go serdecznie dość, ale zawsze szanowałem i na swój sposób lubiłem - jak to w szorstkiej męskiej przyjaźni bywa. Gdy w trudnych wyborach wygrałem z nim wyścig o fotel prezesa PZPN, to wbrew woli moich współpracowników - Bońka, Apostela, Kolatora i Kręciny - zaprosiłem go na Kongres FIFA w Nowym Jorku. Zasłużył sobie na to, by podziękowali mu wielcy ludzie światowego futbolu - Pele, Beckenbauer, Eusebio, Charlton.

Pożegnanie z Bukową było rzewne, ale nowy stadion w Katowicach był potrzebą chwili. Fot. Pressfocus

Jego drugim domem był stadion przy Bukowej. Jeszcze do wczoraj niewiele się tam zmieniło. Kilka lat temu założyłem się z sędziami ligowego meczu, że na plecach starej szafy w szatni znajdziemy tabliczkę z nazwą kopalni Wujek i numerem inwentaryzacyjnym. Była tam oczywiście, bo wszystkie sprzęty na odchodzącym do historii stadionie załatwiał „Dziura” w podległych mu kopalniach. Podobno słynna awaria oświetlenia w końcówce meczu z Górnikiem nie była przypadkowa. Ale skoro światło zgasło w całej okolicy, to nikt nie podejrzewał, że to sprawka „Magnata”. Zgodnie z ówczesnym regulaminem mecz powtórzono ze szczęśliwym dla GieKSy finałem. Z tym miejscem wiąże się wiele moich wspomnień, tam i na Cichej w pobliskim Chorzowie przesędziowałem najwięcej z ponad 200 ligowych spotkań.

Jak długo trwa dzień pracy piłkarza Premier League w porównaniu z jego kolegą z polskiej ekstraklasy? Przynajmniej dwa razy dłużej. Odwiedziłem kiedyś z selekcjonerem Pawłem Janasem ośrodek treningowy Arsenalu. Zawodnicy pojawili o 9 rano i wyjechali późnym popołudniem, czyli spędzili w pracy tyle godzin, ile każdy a nas, zwykłych śmiertelników. W tym czasie odbyli dwa intensywne treningi, przeszli odnowę biologiczną, zajęcia teoretyczne, pograli w teqball, popływali, zjedli obiad wedle wskazań dietetyka. W wielu polskich klubach przedpołudniowy trening i „do widzenia do jutra” jak w świetnym filmie Janusza Morgensterna sprzed 65 lat. W środku dnia gwiazdorów polskiej ligi spotkamy w galeriach handlowych lub modnych kawiarniach. Towarzyszki życia, czyli słynne WAGs, zapraszają na zakupy. Co pilniejsi odwiedzą jeszcze klub fitness, by poprawić muskulaturę. Moja ironia oparta jest na obserwacjach, nie na plotkach. Naiwny piłkarz z Ukrainy pochwalił się rodakom, że w polskiej czwartej lidze zarabia ponad 15 tysięcy złotych. Miesięcznie! Mazovia Mińsk Mazowiecki jak Szachtar Donieck i Dynamo Kijów? Mazowiecka czwarta liga gra pod nazwą „Złoty Król”, może dlatego płacą w niej tak wiele?

Bylejakość była kiedyś przeszkodą na drodze do sukcesu, a dziś jest pomocna. Żenujący poziom większości polskich kabaretów i stand upów dobitnie tego dowodzi. Wystarcza kilka wulgaryzmów i pokazanie gołego tyłka, by dogodzić widzom. Voila, hulaj dusza - piekła nie ma. Seksistowskie klimaty w popkulturze zaprzeczają tezie o niemocy Polaków w sferze intymnej, co sugerowałyby niezliczone reklamy preparatów na potencję.

W sporcie bylejakość kończy się porażką, w showbiznesie niekoniecznie. Brak umiejętności technicznych od pewnego szczebla sportowej rywalizacji jest jak kula u nogi. Aktorzy bez dykcji i prawidłowej emisji słowa kiedyś nie mieliby szans, dzisiaj chałturzą w serialach bez żenady. Którego z piłkarzy można by porównać do Zbigniewa Zapasiewicza, Janusza Gajosa czy Gustawa Holoubka? Na pewno Gerarda Cieślika, Włodzimierza Lubańskiego, Henryka Kasperczaka. Ale Roberta Lewandowskiego już niekoniecznie, choć to niewątpliwie najlepszy polski piłkarz doby współczesnej. Pewnie narażę się Szanownym Czytelnikom, ale bajecznej techniki Lubańskiego nie posiadł żaden z obecnych asów naszej reprezentacji.

Na deser anegdota w nawiązaniu do pracowitości naszych piłkarzy: zapytano onegdaj Ojca Świętego, ile osób pracuje w Watykanie. „Mniej więcej połowa” - odparł wyraźnie rozbawiony Karol Wojtyła.

W historii polskiego futbolu niewiele było tak wybitnych postaci, jak Włodzimierz Lubański. Fot. Marcin Bulanda/Pressfocus