Boom Boom
Fred Couples rozpoczyna rywalizację w swoim czterdziestym Masters. Jego znakiem firmowym od zawsze był cudownie rytmiczny i fantastycznie luźny zamach. To prawdziwa poezja ruchu.
Rickie Fowler i Jordan Spieth z rodzinami i "wujkiem" Fredem na turnieju par 3. Fot. Facebook PGA TOUR Champions
Coppola
Frederick Stephen Couples urodził się 3 października 1959 roku w Seattle, w mocno międzynarodowej rodzinie. Jego matka - Violet - była Chorwatką , ojciec - Tom Coppola, włoskim emigrantem. W nie do końca jasnych okolicznościach tata zmienił śpiewne, włoskie nazwisko rodowe - Coppola na Couples, może i bardziej amerykańskie, ale pozbawione przynajmniej połowy uroku. Jak wieść niesie na tę decyzję wpływ miał również sam Frederick. Rozpoczynał przygodę z golfem, pracując jako caddy w lokalnym klubie. Tam od jednego z graczy dostał w prezencie kilka kijów. Pierwszym polem, na którym grał, było publiczne pole w Seattle - Jefferson Park. Właśnie tam narodził się ten charakterystyczny zamach, piękny i potwornie skuteczny, pozwalający rywalizować z dużo starszymi kolegami. Wkrótce stał się najlepszym juniorem w okolicy, znanym dzięki niebotycznie długim uderzeniom jako „Boom Boom”. Swoją karierę amatorską rozwijał najpierw w O’Dea High School, a potem w University of Houston, gdzie był członkiem słynnej drużyny Houston Cougars. Dzielił pokój w akademiku z przyszłym graczem PGA Tour – Blainem McCallisterem i przyszłym słynnym komentatorem stacji CBS - Jimem Nantzem.
Mr. Skins
Na zawodowstwo przeszedł w 1980 roku i już trzy lata później w Kemper Open doczekał się pierwszego zwycięstwa, które rozstrzygnęło się w… pięcioosobowej dogrywce. W 1992 roku jako pierwszy Amerykanin, wspiął się na najwyższą pozycję rankingu światowego, oraz został Graczem Roku PGA Tour. W latach 1991 i 92 zdobył dwukrotnie Vardon Trophy, przyznawany za najniższą średnią uderzeń w sezonie. W sumie zwyciężył w 63 profesjonalnych turniejach, w tym: piętnastu PGA Tour, trzech European Tour, czternastu PGA TOUR Champions i jednym European Senior Tour. Cała reszta to najróżniejsze trofea zdobyte poza oficjalnym sezonem. Ma on na koncie również liczne występy drużynowe, między innymi: pięciokrotny udział w drużynie Ryder Cup, czterokrotny w Presidents Cup, gdzie trzy razy był też niegrającym kapitanem. Trzykrotnie zwyciężał w Dunhill Cup. „Boom Boom”, nie jest jego jedynym pseudonimem. Znany jest też jako „Mr. Skins”, co ilustruje jego niesłychaną skuteczność we wszelkiego rodzaju meczach pokazowych, kiedyś tak chętnie organizowanych poza oficjalnym sezonem. Gustował zwłaszcza w niezwykle widowiskowych skinach, gromadzących zazwyczaj tylko czterech, ale za to bardzo znanych graczy. Zarobił on w tego rodzaju turniejach góry pieniędzy, a takie osobistości jak Tiger Woods, czy Phil Mickelson nie były w stanie nawet zbliżyć się do jego skuteczności. Statystyki do roku 2005 były imponujące. Występując w jedenastu turniejach Skins, na 198 rozegranych dołków, wygrał 77 z nich, i 3 315 000 $. Daje to prawie 17 000 $ na dołek i średnią wygranych skinów na poziomie około 40 % . Poza sezonem zasmakował też w zdobywaniu seriami Pucharu Świata. Wspólnie ze swoim przyjacielem - Davisem Love III - pobił absolutny rekord tego rozgrywanego parami turnieju, wygrywając cztery razy z rzędu w latach 1992-95. Tak naprawdę zawsze marzył o jednym – wygranej w Masters. Jako dziecko często wyobrażał sobie, że trafia decydujący o zwycięstwie putt na osiemnastym greenie Augusta National. Wielokrotnie, jako „zwycięzca” Masters udzielał wywiadu swojemu przyjacielowi, na wiele lat przed rzeczywistą wygraną. Była to ulubiona zabawa przyszłego mistrza Masters z przyszłym komentatorem CBS.
Augusta
Marzenia się spełniają i już w roku 1992, zakładał swoją pierwszą i wygląda na to, że raczej jedyną Zieloną Marynarkę, pokonując dwoma uderzeniami weterana - Raymonda Floyda. Oczywiście, musiało być dramatycznie. Na słynnym, dwunastym dołku, jego piłka ledwo przeleciała nie mniej słynny Rae’s Creek i z bliżej nieznanych powodów, zamiast wtoczyć się do strumienia, zatrzymała się na stromej skarpie. Historia jego występów w Masters jest imponująca. W 39 startach, jedenaście razy kończył turniej w najlepszej dziesiątce, w tym pięć w pierwszej piątce, a trzy w pierwszej trójce. Zaledwie jeden triumf nie oddaje zupełnie jego popularności w Auguście. Od zawsze był pierwszą, lub przynajmniej jedną z pierwszych osób, które przychodzą na myśl, w rozważaniach na temat faworytów turnieju. Był kimś na kogo można było stawiać w ciemno, licząc jeśli niekoniecznie na wygraną, to na pewno na emocje i walkę do ostatniego dołka. W 1998 roku druga Zielona Marynarka była tuż na wyciągnięcie ręki, jednak skończyło się tylko na drugim miejscu, dzielonym z Davidem Duvalem. Zabrakło jednego uderzenia do 41-letniego Marka O’Meary, który zafundował zdumionej publiczności i zszokowanym rywalom trzy birdie na ostatnich czterech dołkach. W roku 2006, 46-letni, już szpakowaty, Fred o mały włos nie zdetronizował Jacka Nicklausa jako najstarszego w historii mistrza Masters. Fred grał wówczas zachwycający golf od tee do greenu, do którego nie dostroiła się dyspozycja na greenach. Kosztowne pomyłki zepchnęły go w dramatycznej końcówce na trzecią pozycję, pozwalając na drugi w karierze triumf Phila Mickelsona. Później, z właściwą sobie przekorą, tłumaczył przyczyny „tylko” trzeciego miejsca, które ostatecznie zajął: „Nie uderzałem piłki jakbym miał 46 lat, ale za to puttowałem jakbym miał lat 66”. O swoim współgraczu z rundy finałowej powiedział z kolei: „Jeśli facet zagra dobre uderzenie, powiem mu o tym, nawet jeśli go nienawidzę. A ja lubię Phila”.
Przerwana seria
Wcześniej rekordową liczbą przejść przez cut w Masters dzielili się Gary Player oraz… Fred Couples. Obaj dokonali tej sztuki 23 razy z rzędu. Wszystko wskazywało na to, że w 2008 roku Freddie będzie samodzielnym liderem w tej statystyce. Można było mieć taką nadzieję, zwłaszcza biorąc pod uwagę świetną grę Amerykanina w sezonie, gdzie występując w siedmiu turniejach PGA Tour, zaledwie raz odpadł na półmetku, a w poprzedzającym Masters – Houston Open, był czwarty. Wydawało się, że uporał się z trapiącymi go nieustannie bólami pleców i jest w stanie tego dokonać, zwłaszcza po trafieniu „hole in one” w mini turnieju par 3, rozgrywanym tradycyjnie w środę przed turniejem głównym. Ponownie okazało się jednak, że dobre wyniki w tej zabawie nie wróżą najlepiej - jak na razie nikt w historii nie zwyciężył w tym samym roku w turnieju głównym i turnieju par 3. Niestety, nie było rekordowego, 24 z rzędu przejścia przez cut. Putt nie dotarł do celu, a zdruzgotana publiczność mogła tylko jęknąć z zawodu. Rok po pierwszym w historii odpadnięciu po dwóch dniach w Auguście była kolejna klapa. Jednak już w 2010 roku znów był w centrum uwagi. 50-latek współprowadził po pierwszej rundzie, zajmując ostatecznie szóste miejsce, 7 uderzeń za Mickelsonem. Dwa lata temu zapisał się w historii Augusta National, zostając najstarszym graczem, który kiedykolwiek przeszedł cuta w Masters. Teraz przed swoim czterdziestym występem, rozmawiając z reporterami po sesji treningowej z Brooksem Koepką, Justinem Thomasem i Adamem Scottem, powiedział, że kiedy nie będzie już miał szansy rywalizować w Masters, zaakceptuje, że nadszedł już czas, aby odejść: „Więc na pewno mogę grać jeszcze w tym i przyszłym roku, ale nie chcę tu przychodzić jak jakiś klaun, który po prostu próbuje grać w golfa” – tłumaczył rześki 65-latek. „Zawsze myślałem, że istnieją jakieś wymagania wiekowe, ale tak naprawdę nie ma, to bardziej zależy od tego jak grasz”.
Masters rusza już dzisiaj. O tym kto założy Zieloną Marynarkę i jak pośród ton kwitnących magnolii poradzi sobie Freddie przekonamy się już wkrótce.
Kasia Nieciak
Freddie i Jim Nantz po triumfie w Augusta National. Fot. Facebook PGA TOUR Champions