Boks, taniec, życie...
Rozmowa z Xawerym Żuławskim, reżyserem filmu „Kulej. Dwie strony medalu”
„Kulej. Dwie strony medalu” wziął się z fascynacji boksem? Czy jednak nie jest pan fanem tego sportu?
- Nie tyle jestem fanem boksu, ile pozostaję na bieżąco z tym, co się dzieje. Oglądam wszystkie najważniejsze walki. Wiem, jakie nazwiska są na topie. Znam historię tego sportu. Jerzy Kulej nigdy nie był dla mnie obcą postacią. Natomiast nie sądziłem, że kiedykolwiek zrealizuję film bokserski. To życie złożyło mi taką ofertę. Ponad sześć, siedem lat temu w biurze Watchout Studio pojawił się Waldemar Kulej, syn Jerzego, który złożył na ręce producenta Piotra Woźniaka-Staraka historię o swoim ojcu. Powiedział, że tylko Watchout może zrobić taki film. Jak wiemy, Piotrka nie ma już wśród nas, ale ta książka zawsze leżała na biurku. Już po jego śmierci wraz z producentem Krzysztofem Terejem postanowiliśmy zrealizować film. Tak zaczęła się nasza pięcioletnia przygoda z historią Jerzego. Początkowo zastanawialiśmy się, o czym dokładnie chcemy opowiedzieć i z jakiej perspektywy. Później znaleźliśmy odpowiednią osobę do współpracy scenarzystę Rafała Lipskiego. Zaprezentowaliśmy mu nasz pomysł. Rafał wyruszył z nami w podróż, jaką było zbieranie materiałów i rozmowy z bliskimi. Trzeba przyznać, że znakomicie wywiązał się z tego zadania. Sama praca nad tekstem zajęła mnie i Rafałowi trzy ostatnie lata.
Na jakim okresie z życia mistrza boksu postanowili się panowie skupić?
- Opowiadamy o czterech latach z życia rodziny Kulejów - Heleny, Jerzego i Waldemara. To okres 1964-1968, czyli od zwycięstwa Jurka podczas Igrzysk Olimpijskich w Tokio po jego zwycięstwo na olimpiadzie w Meksyku. Jednak widz będzie miał również okazję poznać przeszłość Jurka. Dowie się, skąd pochodzi, jak dotarł do tego miejsca, jakie wzloty i upadki przeszedł w życiu prywatnym. Staramy się przekazać wszystkie emocje związane z ringiem, ale nie skupiamy się wyłącznie na sporcie. Mówimy o miłości, wytrwałości, żonie Jurka, która nie chciała być „dodatkiem do butonierki” słynnego mistrza, lecz stać się odrębną istotą. Pokazujemy jej walkę o siebie i o to, by realizować własne pasje. Helena i Jurek są w tym filmie równorzędnymi bohaterami.
Jerzy Kulej zadebiutował w reprezentacji Polski pod koniec lat 50. Był pięściarzem warszawskiej Gwardii, formalnie zaś - funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej. Ukazali państwo również te PRL-owskie zależności?
- Tak. W latach 1964-1968 wiele rzeczy wydarzyło się w polskiej polityce i w życiu społecznym. O tym wszystkim mówi nasz film. Aby móc boksować na poziomie amatorskim, ale regularnie, z szansą na powołanie do kadry, Jerzy Kulej musiał być zapisany do klubu milicyjnego. Był milicjantem, ale tylko na papierze, ponieważ większość czasu spędzał w Gwardii Warszawa, gdzie trenował boks. Wydarzenia polityczne w kraju dotykały też jego samego. Natomiast nie był celebrytą. Media działały wtedy trochę inaczej niż dziś. Władzy nie było na rękę, by ktoś zyskiwał dużą popularność, ponieważ to stanowiłoby dla niej zagrożenie. Osoby popularne mogą wyrażać swoje opinie, budować wokół siebie sojusze.
Dla młodszych pokoleń Jerzy Kulej nie jest postacią natychmiast rozpoznawalną.
- To nieistotne, czy znają dokładnie historię Jurka. Nasz film mówi o młodości i takich aspektach życia, które do dziś są takie same tylko odbywają się w trochę innej scenografii. Jest tu sporo o błędach młodości, dojrzewaniu, budowaniu rodziny w bardzo młodym wieku, kiedy jedna z osób odnosi sukces w warstwie społecznej, a druga pozostaje w jej cieniu. Wiem, że młodzi ludzie doceniają, że mogą spojrzeć wstecz, zobaczyć coś o Polsce z lat dawno minionych. A z drugiej strony widzą, że to jest wciąż aktualne i dotyka każdego z nas.
Według wielu ekspertów, Kulej miał szczęście, że jego trenerem był Feliks Stamm, genialny obserwator, który wydobywał ze swoich zawodników to, co najlepsze. Jaką relację zbudował z Jerzym?
- W owym czasie bokserzy nazywali Feliksa Stamma „Papą”. Zresztą tak naprawdę w ustach wszystkich pięściarzy do dzisiaj nim pozostaje. Sądzę, że z Jurkiem także wykształcili sobie relację ojcowsko-synowską. Tym bardziej, że Kulej raczej nie miał w życiu takiego wzorca. Oczywiście, Feliks Stamm nie był milutkim tatą „do rany przyłóż”, ale opiekunem bardzo wymagającym, surowym, a jednocześnie dowcipnym i ciepłym. Jerzy i wielu innych bokserów miało do „Papy” absolutne zaufanie, ponieważ był on również strategiem tej dyscypliny sportu. Nasz film jest także opowieścią o wielkim autorytecie.
Główną rolę powierzył pan Tomaszowi Włosokowi. Podobno rozpoczął treningi bokserskie dwa miesiące przed propozycją roli w pana filmie. Przypadek? Nie sądzę.
- Tomek wywodzi się z rodziny sportowej. Trenował prywatnie boks i wygrał casting nie tylko ze względu na umiejętności aktorskie, ale również dzięki temu, że miał już zbudowanego boksera w swojej postawie, ruchu, geście, zamiłowaniu do sportu. To bardzo dużo znaczyło w tym filmie, bo warto wiedzieć, że Tomek nie miał dublera. Wszystkie ujęcia walki zostały zrobione z prawdziwym Tomkiem Włosokiem, czyli filmowym Jurkiem. Mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ nakręciliśmy ok. 14 scen różnego typu walk z udziałem Jerzego i nigdy nie wydarzyła się kontuzja. Gdyby takowa zaistniała, mielibyśmy bardzo duże problemy, by w ogóle kontynuować zdjęcia. Uważam, że Tomek włożył w ten film wysiłek olimpijski. Bardzo serio przygotował się do roli. Razem z Tomkiem Krzemienieckim odbył wiele treningów choreograficznych.
Trailer wskazuje na to, że strona wizualna będzie adekwatna do osobowości głównego bohatera - niezwykle barwna, dynamiczna. Rzeczywiście taki był zamysł?
- Zapewne tak. W ogóle lata 60. w popkulturze były bardzo rewolucyjne, kolorowe. To eksplozja rewolucji młodzieżowych Marca’68 we Francji. W Polsce wyglądało to trochę inaczej, bo - jak wiemy - obróciło się przeciwko Żydom. Jednak generalnie to były niezwykle eksplozywne czasy i taki jest nasz film. Korzystaliśmy ze wszystkich technik, jakie były używane w tamtych latach. Tzw. zdjęcia paradokumentalne robiliśmy na taśmie czarno-białej. Używaliśmy różnych formatów - w zależności od sytuacji, o jakich opowiadaliśmy. Na pewno można nazwać ten film eklektycznym.
„Kulej...” nie jest typowym filmem biograficznym. Wydaje się bliższy nurtowi dramatów sportowych, z którego wyrósł chociażby „Rocky”. Jak właściwie sklasyfikowałby pan ten obraz?
- Można powiedzieć, że jest to dramat sportowy. Umieściliśmy w nim też sporo scen tańca, ponieważ Jerzy i Helena byli bardzo taneczną parą. W pewnym momencie odnosili nawet sukcesy na konkursach tanecznych. Sądzę, że taniec i boks to nieodzowne elementy kina. Na ogół filmy opowiadają o pewnej walce. Film bokserski ma o tyle bezpośrednie przełożenie, że w ogóle nie musimy doszukiwać się tej walki. Po prostu jest przeciwnik, którego bohater musi pokonać na ringu. Wydaje mi się, że filmy biograficzne są ciekawsze niż fabuły wyssane z palca. Ok, możemy coś podkoloryzować, bo życie nie do końca jest filmem. Musieliśmy spleść różne informacje z życia Jerzego w opowieść filmową. To bardzo wdzięczna praca, ponieważ dysponowaliśmy wieloma faktami, które mogliśmy rozkładać na mapie filmowej dramaturgii.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
„Kulej. Dwie strony medalu” trafi do kin 11 października.
Jerzy Kulej i Marian Kasprzyk – podopieczni słynnego Feliksa Stamma zostali mistrzami olimpijskim. Fot. Wojciech Karpiński/PressFocus