Bo jak trwać przestaną...

Wspomnienie z 2008 r.: autor tekstu wraz z wielkimi gwiazdami światowej lekkiej atletyki, mistrzami olimpijskimi - nieżyjącą niestety Ireną Szewińską oraz Tomaszem Majewskim, teraz szefem Polskiej Misji Olimpijskiej w Paryżu. Fot. Zofia Szuster/PressFocus

Bo jak trwać przestaną...

Bez rozgrzewki XXL

Andrzej Grygierczyk (sześciokrotny „olimpijczyk”)

Najpierw odległe - bardzo osobiste - wspomnienie, od którego nigdy się nie uwolnię, zresztą uwolnić się nie chcę. Otóż przy okazji celebracji mojej pierwszej komunii świętej zaproszony przez rodziców sąsiad zapytał mnie: - A kim ty chcesz być w przyszłości? Odparłem bez wahania: - A dziennikarzem sportowym. Tata, słysząc to, uśmiechnął się i zagadnął w swoim charakterystycznym, pełnym rezerwy stylu: - O! To musisz się długo uczyć!


Marzenia były skromne

No więc była nauka, skądinąd nie wolna od meandrów, dziecięce pragnienia gdzieś w związku z tym się pochowały, czy raczej przyczaiły, by pełną parą odżyć dopiero na studiach. Ale te marzenia były wówczas skromne, skrojone na miarę biednych i smutnych czasów komuny: jeździć w Polsce z meczu na mecz, może czasem uda się skoczyć za granicę, chociażby do demoludów, opisać wydarzenia, być bliżej sportowców (oczywiście najbardziej piłkarzy, choć te sympatie z czasem kierowały się w stronę koszykarzy, siatkarzy, zapaśników, sztangistów), stykać się z reakcjami Czytelników, czasem wysłuchać słów akceptacji, czasem akcentów polemicznych, czasem... wściekłego potoku. Kudy jednak było mi do marzeń o obsłudze igrzysk olimpijskich, kojarzących się z najwyższym stopniem wtajemniczenia i wielkimi dziennikarskimi nazwiskami?!


Bardzo krótka doba

A jednak... Najpierw Moskwa 1980 – trochę przez przypadek, bo bojkot ze strony większości państw zachodnich sprawił, że „zluzowało” się wiele akredytacji, których liczba z natury jest ograniczona. Potem Seul 1988 (Los Angeles 1984 było nie dla nas, bo przecież komuna – z wyjątkiem Rumunii – musiała zrewanżować się za Moskwę), następnie Barcelona 1992, Atlanta 1996, Sydney 2000 i Ateny 2004. Po nich powiedziałem stop, bo obsługa igrzysk, zwłaszcza dla samotnie reprezentującego swoją redakcję dziennikarza prasowego, była nader ciężkim wyzwaniem. Z obiektu na obiekt, od rozmowy do rozmowy, z mix zony do mix zony, z wioski prasowej do wioski olimpijskiej, wszystko to przeplatane częstymi podróżami do MPC, czyli głównego centrum prasowego itd. Codziennie kilkanaście - albo i więcej - godzin w biegu, na obiektach, w autobusach, a do tego oczywiście pisanie. W Seulu i Sydney robota kończyła się o godzinie 3 czy 4 nad ranem (a zaczynała podróżą – na przykład na zawody kajakowe – o 6 rano). W Polsce w tym czasie było 8 lub 9 godzin wcześniej. I tak przez około 20 dni.


Dumy pod dostatkiem

Czy to skarga? Absolutnie nie, po prostu tak było, zresztą człowiek swoją młodością, przeistaczającą się wraz z upływem lat w dojrzałość, chciał i umiał sobie z takimi wyzwaniami poradzić. Nadto będąc przepojonym dumą, że jest się w takim właśnie czasie w tym swoistym centrum świata, jakim na czas igrzysk bywa ich miasto-gospodarz. Podejrzewam, że podobne odczucia towarzyszą i sportowcom, dla których start w igrzyskach jest zwieńczeniem wieloletniej pracy, no i drogi, na którą zdecydowali się wejść w dzieciństwie czy w bardzo wczesnej młodości.

Tak! Duma i satysfakcja - to są odczucia, które mi towarzyszą, kiedy oglądam się za siebie i przywołuję w pamięci moją zawodową drogę. Czy na to wszystko... zasłużyłem? Mogę odpowiedzieć tylko w ten sposób, że o moich olimpijskich wyjazdach decydowałem nie ja, a szefowie, najwyraźniej zatem była to z ich strony forma uznania i docenienia mojej pracy; tej na co dzień. A jeszcze później z rąk nieodżałowanej Ireny Szewińskiej, jako członkini Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, odebrałem pamiątkowy medal „Za zasługi dla ruchu olimpijskiego”. Czegóż - zawodowo - chcieć więcej?


Moloch - po prostu

Bezpośrednie i naoczne zderzenie z takim organizacyjnym molochem, jak igrzyska, nieustannie było szokiem. Czy to za pierwszym razem, czy to za szóstym, choć samo poruszanie po olimpijskich dziennikarskich ścieżkach za drugim, trzecim i kolejnymi razami było do pewnego stopnia oswojone. W tym czasie nie było specjalnie miejsca na nadzwyczajną „olimpijską refleksję”, w której mogłoby się mieścić zastanawianie się, czy takie imprezy mają jeszcze sens, czy wszechobecna komercja nie zabija ich ducha, podobnie jak względy bezpieczeństwa, które stanęły w centrum uwagi po igrzyskach w Monachium w 1972 r., odbierając w dużej mierze spontaniczność i radość tej imprezie, wreszcie czy koszty, które pochłania ona zwłaszcza od strony inwestycyjnej, nie sięgają granic paranoi. Swoją drogą, byłem kilkakrotnie w Atenach po 2004 roku i z bólem serca patrzyłem na niszczejące obiekty, które po igrzyskach albo były w użyciu sporadycznie, albo wcale.


Co by poczuli?

Coraz częściej zatem padają pytania, czy ten moloch ma jeszcze sens? Coraz częściej jednocześnie w miastach - potencjalnych kandydatach do organizacji IO - organizuje się referenda wśród mieszkańców z pytaniem, czy podejmować tak wielki wysiłek, czy też nie. Bywa, że padają odpowiedzi - nie!

Z drugiej strony - wyobraźmy sobie świat bez igrzysk. Czyli bez zgromadzenia w jednym miejscu i czasie najlepszych sportowców świata w dziesiątkach dyscyplin i konkurencji, a zatem i bez 16-dniowej - raz na cztery lata - kumulacji emocji, jakie ich występom towarzyszą właśnie na okoliczność takiej imprezy? Czy osiągnięty w bardziej kameralnych warunkach sukces miałby taki sam smak, jak ten, który osiąga się na oczach tysięcy ludzi na trybunach i miliardów przed telewizorami, gromadzących się właśnie dlatego, że to igrzyska olimpijskie? I co się czuje, wracając do wioski olimpijskiej z medalem, a gratulują ci go wszyscy: i swoi, i obcy, z dyscyplin najrozmaitszych, tudzież krajów i kontynentów najróżniejszych?


Wątpliwości jest wiele, ale...

W istocie - wątpliwości, skądinąd bardzo różnej natury, jest w związku z igrzyskami wiele. A im bardziej są one (igrzyska) znaczące i im bardziej poruszają wyobraźnię ludzi z całego świata, tym więcej w nich komercyjnych skrzywień, i tym więcej w nich polityki - z wojną w tle - czego ponownie z taką siłą właśnie doświadczamy. Niestety...

Ale niech trwają, bo jak trwać przestaną, to będzie znaczyło, że znaleźliśmy się w innym świecie, najpewniej na swój sposób zdruzgotanym, pełnym nienawiści, przemocy i strachu, czego w przeszłości boleśnie zaznały odchodzące pokolenia. W takim też świecie nie będzie miejsca na dziecięce marzenia, czy to o sukcesach sportowych, czy to o... pisaniu o nich. Nie będzie miejsca na żadne marzenia.




podpis

Jedno z najważniejszych dla dziennikarzy „olimpijskich” miejsc: MPC, czyli główne biuro prasowe. Na zdjęciu MPC w Atenach i... człowiek pracy.

Fot. archiwum AG