Sport

Biesiada pod kamieniem

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

A jednak kiepsko się znam na piłce. Słabo, powierzchownie, w końcu to zrozumiałem – ale nie z powodu złośliwości swoich wrogów, sam się ocknąłem, samodzielnie doszedłem do tego, że pewna skala niewiedzy jest kompromitująca. Biję się zatem w piersi ze wstydem, no bo wstyd po prostu się przyznać, ale nie wiedziałem o tym, że San Marino ma w ogóle jakąś ligę piłkarską. A mają od lat czterdziestu, w dodatku szesnastozespołową, a ich obecnym mistrzem jest ekipa cnotliwa, albowiem tak właśnie się nazywają czempioni z Aquaviva, jednego z dziewięciu zamków sanmaryńskich: Virtus, czyli z łaciny cnota. Skąd nagle spłynęła na mnie ta na pozór zbędna wiedza o najniżej sklasyfikowanej w rankingu UEFA lidze? Ano stąd, że Virtus jest całkiem niedaleko od awansu do Ligi Konferencji Europy i niewykluczone, że jesienią będzie się mierzył z którymś z polskich reprezentantów. Tak, w tejże błogosławionej Conference League, dzięki której uwierzyliśmy w nową erę polskiego futbolu klubowego, jego odrodzenie i sprint w stronę bycia potęgą kontynentalną. Sanmaryńczycy stoczyli bohaterski bój na Islandii, przegrywając tylko jednym golem z niejakim Breidablik – drużyną, z której rozjechania przez Lecha byliśmy niedawno tak dumni. Jeszcze bliżej awansu do fazy ligowej europejskiego pucharu jest mistrz Malty z Hamrun, po pokonaniu klubu z Rygi, w innej parze mistrz Kosowa złoił ekipę z Luksemburga – jedna z nich na pewno przejdzie dalej. Trzymamy kciuki za to, by w lidze Konferencji zameldował się komplet naszych pucharowiczów, ale musimy sobie uzmysłowić, że to nie będzie uczta Cezara, tylko grillowana kiełbacha z bułą i kapką musztardy, do której stoimy w kolejce z takimi piłkarskimi melepetami, że aż się robi nieswojo. Nasza euforia związana ze wspinaczką rankingową klubów jest tyleż uzasadniona, co i pocieszna zarazem. Być może to wcale nie zasługa progresu naszej piłki klubowej, która jest dokładnie tak samo daleko od europejskich szczytów, jak była w ostatnich dekadach, ale sprzyjającego nam wynalazku litościwej UEFA, która rzuca ochłapy finansowe dla uczestników Ligi Konferencji. Czyli saloniku odrzuconych, turnieju łamag, Pucharu Biedronki, inkluzywnych rozgrywek dla nacji piłkarsko przeklętych, dla klubów specjalnej troski, które w klasach integracyjnych zanadto odstawały. Będziemy się mieli zatem okazję upajać kolejnymi zwycięstwami i awansami naszych drużyn jesienią, ale miejmy świadomość żeru na okruchach z pańskiego stołu; pobiesiadujemy niczym skulice pod płaskim kamieniem, pod który kibice klubów z TOP 5 brzydzą się zaglądać, nawet jeśli zaplączą się tam reprezentanci ich krajów. Tej jesieni zabraknie zresztą w Conference League gigantów na miarę Chelsea, zeszłorocznego tryumfatora – Anglię będzie reprezentowało Crystal Palace, Francję Strasbourg, Niemcy Mainz, a Hiszpanię Rayo – o ile nie odpuszczą rewanżów. W tej sytuacji można w ciemno obstawiać, że w finale zamelduje się Fiorentina, a nasi ligowcy staną przed historyczną szansą dotarcia do meczu finałowego w europejskim pucharze w 56 lat po Górniku Zabrze. Jeśli w komplecie przejdą do fazy ligowej, prawdopodobieństwo szczęśliwej drabinki w drodze do finału wzrośnie niepomiernie, a przecież minionej wiosny zarówno Legia, jak i Jagiellonia odpadły dopiero w ćwierćfinałach właśnie z powodu kiepskich losowań. Bezlitośni wobec słabych, ulegli wobec silnych - tacy jesteśmy jako naród, co chluby nam nie przynosi, ale jeśli konsekwentnie pozostaniemy tacy w europejskich pucharach, to się nam opłaci. Lech nadstawił pupę w Poznaniu i przeżył, że zacytuję Wojciecha Kowalczyka, Genk Bang, ale dzięki temu może wygrać w rewanżu z pewnymi swego Belgami, którzy niechybnie będą się oszczędzać. A to kolejne punkty do rankingu; nasza pozostała trójka też ma wszelkie dane ku temu, by wygrać ponownie, a zatem znowu się wespniemy, a jesienią to już w ogóle będzie szał, kiedy zacznie się granie z Dritą Gnijljane czy innymi Shamrockami. To jest całkiem cwany sposób na awans do Ligi Mistrzów – ładować tych kelnerów ile wlezie i gonić dziesiątych Czechów, do których już dzisiaj brakuje nam zaledwie czterech punktów. Idę o zakład, że gdyby nie ten niekoniecznie sprawiedliwy system rankingowy, dzięki któremu możemy za parę lat mieć zagwarantowane miejsce w Champions League dla mistrza Polski, przez kolejne dekady żaden polski klub nie sprostałby rywalom w letnich kwalifikacjach. Crvena Zvezda i Genk, czyli w najlepszym razie solidni europejscy średniacy, sponiewierali Lecha bez problemów, Legia oberwała manto na Cyprze od przeciętniaków, wśród których bryluje co prawda napastnik Angielski, tyle że polski. Pozostaje nam więc bić słabeuszy i cieszyć się, że jeszcze są od nas nacje jeszcze bardziej nieudaczne sportowo. Niech no tylko w czwartek Raków ani Legia się nie wygłupią, bo na razie wyniki mają na styku, a brak awansu w obecnych okolicznościach byłby katastrofą (szczególnie dla Legii, której budżet wisi na włosku pucharowych premii od UEFA)