Sport

279_04 Ligowiec

Ligowiec

Bogdan Nather


W oparach absurdów

Bardziej efektownego debiutu w ekstraklasie niż miał nowy szkoleniowiec Radomiaka Maciej Kędziorek nie mogę sobie wyobrazić. Jego nowy zespół nie grał przecież z frajerami, a ponadto wygrać na wyjeździe różnicą trzech bramek to nie w kij dmuchał. Poza tym trener Kędziorek nie omieszkał docenić wkładu swoich współpracowników w rozgryzienie przeciwnika i zastosowanie skutecznego antidotum. Z kolei trener Widzewa Daniel Myśliwiec długo nie mógł przełknąć tej gorzkiej porażki i zachodził w głowę, z jakich powodów jego zespół został de facto upokorzony przez przeciwnika i to na oczach własnej publiczności. - Odcinając się od wyniku i emocji zastanawiam się, jak tę piłkę jeszcze lepiej rozumieć? - po końcowym gwizdku długo bił się z własnymi myślami opiekun łodzian. Mam nadzieję, że nie przegrał tej walki walkowerem. Równie efektownie jak Radomiak w Łodzi zakończyła swój występ w Lubinie warszawska Legia. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że gospodarze przegrywali różnicą dwóch goli nim mecz na dobre się rozpoczął. „Wielbłąd” golkipera „miedziowych” Szymona Weiraucha mógłby zwalić z nóg nawet słonia, trudno zatem dziwić się, że przy stracie drugiego gola obrońcy gospodarzy we własnym polu karnym miotali się jak - nie przymierzając - sprzedawca po pustym sklepie. - Początek meczu był szalony, szybko strzeliliśmy dwie bramki, które dały nam jeszcze więcej pewności siebie - przyznał trener ekipy z Łazienkowskiej, Kosta Runjaić. Zarówno wspomniany Szymon Weirauch, jak i bramkarz Warty Poznań Adrian Lis, zafundowali swoim kolegom z zespołu na otwarcie taką „rozrywkę”, przy której hiszpańska inkwizycja to dziecinna igraszka. Nie waham się powiedzieć, że to był koszmar, jakiego chyba nie doświadczyli oglądając najstraszniejszy horror. I nie sposób temu zaprzeczyć, a tym bardziej to ukryć, podobnie jak niemożliwe jest ukrycie Czomolungmy przed Szerpami z Nepalu. Oglądając starcie Cracovii z chorzowskim Ruchem jako niezaangażowany emocjonalnie kibic, zacierałem ręce z zachwytu. Grad bramek, sytuacja zmieniająca się jak w kalejdoskopie, emocji co niemiara – to był spektakl piłkarski, jaki mógłbym oglądać dwa-trzy razy dziennie. Z drugiej strony współczułem mojemu kumplowi Jankowi Wosiowi (przepraszam panie trenerze za ten familiarny ton), bo mogę sobie tylko wyobrazić, co przeżywał na ławce rezerwowych. W duchu na pewno rzucał „mięsem”, widząc nieporadność w defensywie swoich podopiecznych. No ale wiadomo, że nie podnosi się ducha bojowego, obrażając podwładnych. Żeby jednak nie miał wyrzutów sumienia, powiem prosto z mostu: tak, obrońcy Ruchu w tym spektaklu nie byli warci atramentu potrzebnego do napisania o nich. Mając bowiem liczebną przewagę przez 60 minut, obowiązkiem klasowej (podkreślam to wyraźnie - klasowej) drużyny jest rozstrzygnięcie takiego meczu na swoją korzyść. Jak widać, patrząc nie tylko na tabelę, „Niebieskim” taka etykietka na razie nie przysługuje. Daniel Szczepan może urobić się po pachy, ale sam meczu nie wygra.