Uśmiech - to obrazek znany wszystkim, którzy mieli okazję zetknąć się z Janem Furtokiem. Taką ma cudowną cechę charakteru. Fot. Marcin Bulanda/Pressfocus


LEGENDA ZA ŻYCIA

 

Wszyscy love ju, Jasiu!

Jan Furtok zapisał najpiękniejsze karty w dziejach GKS-u Katowice. Nie było przed nim, nie ma także po nim tak wielkiej sportowo, a jednocześnie tak sympatycznej postaci.

 

Dwa dni temu 62. urodziny świętował Jan Furtok, jeden z najlepszych w historii reprezentacyjnych napastników (36 meczów, 10 bramek), uczestnik mundialu '86 w Meksyku. To także najlepszy w historii zawodnik GieKSy, a przed erą Roberta Lewandowskiego najskuteczniejszy Polak w Bundeslidze - 60 bramek w 188 meczach w Hamburger SV i Eintrachcie Frankfurt, wicekról strzelców niemieckiej ekstraklasy w 1991 roku oraz były prezes GKS Katowice i dyrektor sportowy reprezentacji Polski za kadencji selekcjonera Franciszka Smudy.

                                               

Jeszcze jedne honory

Niestety, „Furgoła” zabrakło podczas niedawnej gali z okazji 60-lecia GKS-u Katowice, na której pojawili się licznie jego koledzy z boiska, a także inni znakomici członkowie sportowej rodziny katowickiego klubu. W 2015 roku stwierdzono u niego chorobę Alzheimera. Jak dramatyczna jest to dolegliwość nie trzeba nikomu tłumaczyć i przykro to pisać, ale zaburzenia funkcji poznawczych są w przypadku tej dolegliwości nieodwracalne. Na szczęście Janek ma obok siebie najwierniejszą towarzyszkę życia, żonę Annę, która opiekuje się nim troskliwie dzień w dzień przez 24 godziny. Legendarny piłkarz, ku radości prezesa katowickiego klubu Krzysztofa Nowaka, odwiedził kilka dni przed galą stadion przy Bukowej. - Tego dnia był w trochę lepszej dyspozycji, więc za zgodą małżonki zaprosiliśmy Janka do klubu - mówi prezes Nowak. - Jasiu raz jeszcze zajrzał do dobrze sobie znanego gabinetu prezesa, w którym zasiadał w poprzedniej dekadzie. Wszedł też do szatni, w której cieszył się z kolegami ze swoich bramek. No i wyszedł na murawę, podbijając kilka razy piłkę.

No cóż, Janek może już nie kojarzyć rzeczywistości nas otaczającej, przynajmniej tej oglądanej z naszej perspektywy, ale kibice, przyjaciele i klub pamiętają o nim. Jednocześnie podczas uroczystości prezes Nowak zadeklarował, że pięknym uhonorowaniem i zwieńczeniem kariery wielkiego wychowanka byłoby nadanie budowanemu stadionowi GKS-u imienia Jana Furtoka. Godna poparcia to inicjatywa, a my poszlibyśmy jeszcze dalej. Biografia Jana Furtoka, nad którą od pewnego czasu pracujemy z Dariuszem Leśnikowskim, to bardzo interesujący materiał na scenariusz filmowy dla tej miary reżyserów śląskich co urodzony w Katowicach Lech Majewski (znakomity Angelus!), chorzowianin Jan Kidawa-Błoński (Skazany na bluesa) czy nieżyjący już niestety równie słynni Ślązacy - Kazimierz Kutz (Sól ziemi czarnej, Paciorki jednego różańca, Perła w koronie) i Janusz Kidawa (Grzeszny żywot Franciszka Buły). Biografia, która jest mocno osadzona w realiach Górnego Śląska od drugiej połowy ubiegłego wieku, doprowadziła Furtoka na szczyt piłkarskiego Parnasu.

 

Basia, Julka, Jacek

„Pieniędzy i strachu nigdy nie miałem” - mawiał często mój tata. - Oznaczało to, że w życiu są inne wartości, którymi należy się kierować, chociażby zdrowie, rodzina, tradycja. Nie trzeba mieć/posiadać, tylko kochać to, co się ma, bo nie tylko dla pieniędzy człowiek żyje, ale dla chwil wartych zapamiętania. Jeśli coś robisz, to rób to dobrze i kochaj to. Porażka nie może podciąć ci skrzydeł” - tak córka Basia zapamiętała cenne życiowe rady, jakie w dzieciństwie otrzymywała od ojca razem z bratem Jackiem. - Tata uczył nas także, by opiekować się dziećmi, opiekować się starszymi i nie traktować z wyższością słabszych od siebie, a wręcz ich bronić i wspierać, bo jak podkreślał - „co ci da, że pokonasz słabszego?”. Gdy byłam dzieckiem, nastolatką, nie docierało to do mnie tak mocno, jak gdy dojrzałam, stałam się dorosła i sama mam już dzieci.

Basia mocno akcentuje także fakt, że tak jak Tata kochał całym sercem swoje dzieci, tak jeszcze bardziej przepadał za wnukami. Lubił doprowadzać je do śmiechu, radości. Szczególnie upodobał sobie granie z nimi w piłkę w... domu. Julka była pierwsza, nic dziwnego, że natychmiast stała się oczkiem w głowie dziadka.

- Z babcią i dziadkiem wychowywałam się od małego, ale babcia była od przytulania i rozpieszczania, a dziadek do zabawy - uśmiecha się nastoletnia dziś pupilka Janka mieszkająca na co dzień w Szkocji, przejawiająca artystyczne zdolności, malując obrazy. - Często też graliśmy z dziadkiem w piłkę „na” ogródku, ale nawet nie zdawałam sobie sprawę, że dziadek jest taki sławny. Dopiero jak koledzy prosili mnie o jego koszulki z autografem, zrozumiałam kim jest. To były super czasy. Szalałam ze szczęścia, gdy dziadek podrzucał mnie do góry tak wysoko, że prawie uderzałam głową w sufit. Z huśtawki skakałam jak Małysz, a dziadek oceniał lot, odległość i lądowanie. Dziadek brał mnie czasami nawet na dwie godziny na sanki; zakręty bywały tak ostre, że lądowałam twarzą w śniegu. Dziadkowi pisałam też karteczki i wsadzałam do kieszeni. „Powodzenia. Żebyś zdobył tyle bramek, ile potrzebujecie”. I jak się życzenie spełniło, to cieszyłam się, że to dzięki moim karteczkom. Babcia przechowuje do dziś moje rysunki z lat dziecięcych i ten najważniejszy z napisem „I love ju dziadek”.

 

Furtok junior Hamburg pamięta urywkami, bo był dzieckiem. - Zawsze bardzo głośno i strasznie emocjonalnie dopingowałem tatę na jego meczach - wspomina Jacek z uśmiechem. - Do dzisiaj tak mam bez względu, czy jestem w domu, czy na stadionie - więc pewnie dlatego głęboko w pamięć zapadło mi ostre strofowanie wystraszonej mamy, gdy szliśmy „na miasto”, bym nie krzyczał na cały głos na ulicy „HSV, HSV, HSV”, bo mnie jeszcze ktoś porwie dla okupu. Szkoda, że mamy nie było kilka lat później na stadionie w Zabrzu na pucharowym meczu z HSV, gdy cały stadion na Roosevelta darł się „Furtok ch...!” . Jeden z kibiców dowiedział się, że jestem synem Jana Furtoka i mnie za kibiców przeprosił, tłumacząc: „Proszę się nie dziwić ich zachowaniu, ale pana tata zawsze strzela bramkę Górnikowi”.

- Pamiętam też - kontynuuje Jacek - że jak już wróciliśmy do Polski, a tata mnie trenował w juniorach GKS-u, to zawsze dawał nam za zwycięstwo czekoladki „Milki”. Drużynę układał od obrony, główną zasadą, jaką nam wpajał, było: „podaj, przyjmij, wyjdź”. Tego nas uczył, to była cała filozofia piłki i wszystko w juniorach wygrywaliśmy. Mało który zespół mógł nam, czyli GieKSie, w tym czasie podskoczyć. Nie mogło być jednak inaczej, skoro spod rąk ojca w tym roczniku wyszli tak dobrzy piłkarze jak Dawid Plizga, Piotr Polczak, Łukasz Wijas, Grzegorz Górski, Damian Mielnik czy Szymon Pasko. Dołożył też swoją cegiełkę w szkoleniu trochę starszego pokolenia talentów z Katowic: Mateusza Sławika, Mirosława Sznaucnera, Krzysztofa Gajtkowskiego, Jacka Kowalczyka. Do dziś nie mogę pojąć, że choć na Bukowej mieliśmy ekstremalne warunki, w klubie nie było ciepłej wody, a my trenowaliśmy w błocie, to nikt nie narzekał i w GKS-ie zawsze talenty były.

 

Przełom lat 60. i 70. XX wieku

Brat Bolek: - Jesteśmy Ślązakami od pokoleń. Matka z Piasku, ojciec ze Studzienic, czyli „Cesaroki”. Za bajtla czasami się szło na ten węgiel, by przeżyć. Jak nie było już co zbierać na hałdzie, to szliśmy na tory, na wagony. Zrzucało się z nich duże kawały węgla i brało, ale zdarzało się, że wpadały one do płynącej nieopodal rzeczki. Jak myśmy się wtedy namordowali, bo nie umieliśmy tych łat węgla z wody wyciągnąć. Byliśmy cali mokrzy, ale musieliśmy dziennie węgiel przywieźć wózkiem do domu, bo inaczej nie byłoby jedzenia. I jeszcze szybko zrzucić go do piwnicy, bo zaraz chcieliśmy iść pograć w piłkę. Mieliśmy wtedy po 8-10 lat. I potem sprzedawaliśmy go na „chałupy”. Myśmy się z Jankiem najmniej narobili, bo byliśmy najmłodsi.

 

Siostra Zofia: - Żyliśmy właściwie z hałdy. Starsza siostra gotowała, była zawsze w domu, a ja z chłopakami chodziłam z wózeczkiem po węgiel na hałdy. Pamiętam, że oberwałam kiedyś tak mocno w plecy kamieniem - hałda już się wtedy paliła, więc kamienie latały, odrywając się od skał - że chłopcy na wózku musieli zawieźć mnie do domu, bo nie mogłam chodzić. Na szczęście dzięki Bogu jakoś się z tego wykaraskałam. Zwoziliśmy więc ten węgiel pod dom, potem mama go sprzedawała. Bywało i tak, że najstarsi bracia musieli ten nasz węgiel całą noc pilnować, bo kradli go. Z tego żyliśmy, bo na co nam, tak licznej rodzinie, mogła wystarczyć ta biedna renta mamy?

 

Bolek: - Ojca straciliśmy szybko, Janek miał pół roku, ja dwa latka. Mieszkaliśmy w dwóch pokojach - a właściwie w jednej izbie i kuchni - w ośmioro, matka i nas siedmioro, bo dwie siostry już nie żyły - jedna miała roczek, a druga starsza była, gdy ją motor potrącił. To była wielka tragedia. Tata miał 33 lata jak odszedł, zastąpił go nam najstarszy brat, 12-letni Stefan. On nas szkolił. O ósmej musieliśmy być już umyci i do łóżek. Starszy brat, Zyga, się buntował – co to za ojciec, to brat, ale dyscyplina musiała być. Krzywdy nam nie zrobił, wszyscy wyrośliśmy na ludzi.

 

Zosia: - Janek się w domu urodził. Jak mama go rodziła, to wszyscy musieliśmy pójść do sąsiadki. Tata już go nie widział, umierając Janka nawet nie zobaczył. Tata umarł w październiku, Janek się w marcu urodził. Chłopcy złom na sprzedaż do Podlesia wozili, żeby sobie trampki kupić. Ja raczej zajmowałam się kuchnią. Janek bardzo lubił zupy, bigos, pierogi, a mama piekła kołocze. To była jej specjalność, bardzo lubiła to robić. Całe blachy piekła, by nas wszystkich nakarmić. Ciasno było w mieszkaniu, w nogach spaliśmy, ale w domu było wesoło, zawsze było dużo szumu, czasem też tarmosiliśmy się, jak to normalne, zdrowe dzieciaki. Janek zawsze był taki swojski i bardzo rodzinny. Z nikim nigdy nie miał zatargów.

 

Siostra Anna: - „Furtoki biedoki” nom godali, ale życie mieliśmy dobre i wesoło czas spędzaliśmy także z sąsiadami, też dobrymi ludźmi. Wspieraliśmy się w tamtych czasach wszyscy. Jeden drugiemu coś do jedzenia przyniósł. Ten przyniósł to, inny tamto. Wszyscy wyrośliśmy na ludzi. Każdy się ożenił, założył rodzinę, mamy dzieci, wnuki. Spotykamy się do dziś. A tych domków już nie ma, na ich miejscu postawili bloki.

 

Furtoki, Nikodemy, Muszaliki

Fenomenem był fakt, że wszyscy w rodzinie grali w piłkę, wszyscy w Górniku Kostuchna, który w latach 70. połączył się z klubem z Murcek. Zaczynali jak większość rówieśników - na placu. Familoki z jednej strony stały, z drugiej chlewiki. Bramki z ławeczek były, mecze między placami. Piłki, takie gumowe, w kioskach kupowali. Kosztowały trzy złote. Zbierali się na nie, bo te gumowe „bale” wytrzymywały raptem dzień-dwa. O jednym z familijnych meczów opowiada Piotr Nikodem, który w ekstraklasie debiutował w barwach Ruchu Radzionków. - Grałem w tym rodzinnym meczu, gdy nie było w składzie, poza bramkarzem, nikogo obcego, a cała drużyna składała się z Furtoków, Nikodemów i Muszalików - Piotr wylicza z pamięci: - Grali m.in. wujek Stefan na stoperze (jeszcze po „50”). Zygmunt Furtok także obrońca. W pomocy: Mariusz Muszalik, Artur Muszalik, Adam Furtok, Jacek Furtok i Marcin Nikodem. W ataku oczywiście wujek Janek. Wygraliśmy, a po meczu była beczka piwa, kiełbaski i długie rozmowy. Nie wiem, czy była druga taka drużyna w Polsce.

W Katowicach od razu się poznano, że ten młodziutki napastnik będzie nietuzinkowym zawodnikiem. Był niezwykle szybki, niesamowicie sprytny i skuteczny, a jednocześnie bardzo skromny, spokojny, cichy. W klubie rządzili wtedy starzy, czyli Wichary, Brzeźniak, Stasiu Grzywaczewski, który dotarł na Bukową z bytomskich Szombierek. Potem rządy przejęli Lechosław Olsza, „Papa”, czyli bramkarz Franciszek Sput, Ryszard Bożyczko, Hubert Fajt, Krzysztof „Hazy” Zając. - Jak się wchodziło do starej szatni, to z lewej strony starzy siedzieli, a z prawej młodzi. A gdyby się któryś z „nowych” pomylił, to jego „łachy” natychmiast w drugą stronę leciały. Tak ważna była wtedy w GieKSie hierarchia - wspomina Wojtek Spałek - maser, jak się wtedy określało dzisiejszych fizjoterapeutów, wieloletni przyjaciel Furtoka.

 

Synalek „Magnata”

- Jasiu był synalkiem „Magnata” Dziurowicza, jako jedyny mógł z nim wszystko zrobić – wspomina Spałek. - Przykład? Halowy turniej sylwestrowy w Oldenburgu. Pierwszego dnia przegraliśmy wszystko, drugiego wpadaliśmy na faworyzowane Broendby Kopenhaga w składzie z najlepszym wtedy piłkarzem w Europie Allanem Simonsenem. Duńczycy zajęli na inaugurację pierwsze miejsce w grupie, my ostatnie. Mniej więcej o wpół do drugiej w nocy siedzieliśmy przy stoliku na kolacji - ja, Jasiu oraz „Orzech” (Piotr Piekarczyk), gdy nagle „Dziura” się pojawił. Miał takie kable po naszych porażkach, że najchętniej byśmy pod stół wleźli, tymczasem Jasiu – ja kopałem go jeszcze pod stolikiem – spytał spokojnie: „prezesie, a mogemy się do kolacji po piwie napić?”. Pomyślałem sobie: „kurcze, co ty pieprzysz? Teraz dopiero awantura będzie!”. Tymczasem prezes spojrzał na niego i dlatego, że to był Jasiu, machnął tylko ręką zrezygnowany. „A pijcie sobie, pijcie, bo wam i tak już nic nie pomoże”. No to za zgodą szefa po dwa piwa przyjęliśmy, a piłkarze Broendby, którzy w tym samym hotelu mieszkali, grali sobie na korytarzu w karty, pili ile chcieli, śmiali się, słowem pełny skandynawski luzik. A my? Chłopcy z placu broni, tak przy Duńczykach wtedy wyglądaliśmy. Pamiętam, że jak Marek Biegun kopnął silniej piłkę, to wyrwały mu się z nóg gumowe tenisówki i kamera na ogromnym telebimie przez kilkadziesiąt sekund pokazywała tylko to, jak te jego stare tenisówki leciały pod sufit i spadały, i tak w kółko - pod sufit i nazod. Ludzie się chichrali, a było w tej hali, gdzie dzień wcześniej TinaTurner koncertowała, dwanaście tysięcy kibiców. Na drugi dzień rano organizatorzy wałówkę, czyli suchy prowiant nam grzecznościowo przygotowali, bo w ich założeniu mieliśmy już po pierwszym meczu szybko opuścić hotel i do domu wracać. Tymczasem wygraliśmy z Broendby, a potem powygrywaliśmy wszystko, co się dało. Niemcy ze zdumienia oczy przecierali, ponieważ za GKS-em znalazły się takie firmy, jak Bochum z Andrzejem Iwanem, Kaiserslautern, Anderlecht czy wspomniane Broendby. Jasiu w tym turnieju w Oldenburgu zagrał koncertowo. Pamiętam, że jak przypieprzył z woleja w poprzeczkę, to ta przez minutę dzwoniła, a cała hala na stojąco brawa mu biła i zaczęła nam sprzyjać. To wtedy Hamburg już bardzo poważnie zaczął myśleć o Furtoku. Warto jeszcze wspomnieć o fantazji Jasia, który po pierwszym, bardzo nieudanym dniu wymógł na „Magnacie” zgodę, że w przypadku zwycięstwa w turnieju premie za pierwsze miejsce skasuje drużyna. - „A bierzcie sobie wszystko, mnie tylko puchar interesuje” - machnął ręką prezes, nie wierząc, że coś ugramy. Ale gdy organizatorzy wręczyli nam grubą kopertę, to „Dziura” zaraz ją złapał, lecz gdy wsiadł do autokaru, to Jasiu, jak to Jasiu, z brawurą zagadnął szefa: „prezesie, ta kasa jest chyba dla nas? Przecież prezes chcioł tylko puchar, to puchar tam stoi, z przodu autokaru...”. Zobaczyliśmy ze strachem jak „Dziurze” wszystkie żyły na wierzch wylazły, ale honorowo wyciągnął kopertę z kieszeni, wręczył ją Jasiowi i „Orzechowi”, a oni dwaj sprawiedliwie wszystko podzielili w autobusie. Nawet ja dostałem działkę, dostałem tyle samo kasy, co zawodnicy. Po powrocie do Katowic czekały już na nas taksówki, udaliśmy się wszyscy na Sylwestra do zajazdu przy drodze na Mikołów i była to jedna z najpiękniejszych, niezapomnianych nocy sylwestrowych w życiu - kończy Spałek.

  

Jak kaperował Urbana i Matysika

Pierwszej klasy przyjacielem Furtoka jest Jan Urban. Obecny szkoleniowiec Górnika Zabrze zaznacza, że od razu złapali bliższy kontakt ze sobą, a poznali się na kadrze. - Ja gość otwarty, Janek tak samo. Zawsze uśmiechnięty, zawsze pogodny, skromny, chyba nikt go nigdy nie przypomni sobie z innej strony. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy kumple na zabój, którzy w wolnych chwilach się spotykali i mogli sobie pozwolić na dużo więcej niż w trakcie sezonu. Tym bardziej, że przebywaliśmy z rodzinami, dzieci były w podobnym wieku, bawiły się, a my, rodzice, w karty ciupaliśmy.

Mało kto wie, że niewiele brakowało, a Jan z Janem występowaliby na polskich boiskach pod jednym szyldem! - Miałem propozycję z Katowic - potwierdza Jan Urban. - Do przyjścia do GieKSy namawiał mnie prezes Marian Dziurowicz. Raz siedzieliśmy z żonami u Janka - moja Zosia akurat była w ciąży - a jego sąsiadem vis-a-vis był Franek Sput. Śmialiśmy się, że starszy kolega ma cały czas Janka na oku, pod kontrolą, gdy rozległ się dzwonek do drzwi i w drzwiach pojawił się prezes Dziurowicz z kwiatami. Wszedł do środka, podarował kwiaty i mówi, że on będzie... ojcem chrzestnym naszego dziecka, jeśli tylko przyjdę do GieKSy! Trochę potem pożartowaliśmy sobie, pośmialiśmy się, bo nie było szans, żebym przeszedł do Katowic. Byłem szczęśliwy w Zabrzu i nawet mi przez myśl nie przeszło zmieniać klub, tym bardziej że prezesem Górnika był wtedy wszechmocny na Śląsku Jan Szlachta (minister górnictwa i energetyki – dop. red.). Chciał mnie także Lech i dawał za mnie Zagłębiu Sosnowiec przeogromne pieniądze, lecz jednak mój transfer poszedł po linii górniczej - uśmiecha się Jan Urban, wyciągając jeszcze jednego ciekawostkowego asa z rękawa sprzed ponad dwóch dekad. - Janek był akurat u mnie w Hiszpanii z rodziną, bo Niemcy przerwę już mieli w rozgrywkach, a ja grałem w Madrycie na Santiago Bernabeu w tym słynnym meczu, gdy „Królewscy” przegrali u siebie 0:4 z moją Osasuną. Strzeliłem wtedy trzy bramki Realowi (hat trick i asysta), więc później było w domu o czym opowiadać. Był 30 grudnia, była euforia, wręcz wariactwo. Żona mi niedawno przypomniała, że Janek był wtedy w Hiszpanii i szczęście mi przyniósł. Śmialiśmy się, że musiałem dobrze wypaść w meczu z Realem w Madrycie, żeby móc potem z Jankiem o piłce pogadać, bo nie oszukujmy się - Janek był wtedy wielką figurą w Bundeslidze, strzelał bramki jak na zawołanie.

Bliźniaczo podobna sytuacja miała miejsce z inną znakomitością z Roosevelta, Waldemarem Matysikiem. - Poprosiłem Jasia - zapytaj prezesa Dziurowicza, czy mnie chce? I „Dziura” mnie chciał, ale dowiedzieli się o tym w Górniku i Szlachta wezwał mnie na dywanik, a potem ostro się ze mną kłócił. „Milion ci dam”. „Nie, dwa dostaniesz!” i zaczął wyciągać i rzucać pieniądze na stół ze złością. No dobra - „poddałem się”, bo za dolary z Francji (AJ Auxerre) i złotówki od prezesa Szlachty dom z żoną kupiliśmy w Pilchowicach. Ale w kadrze Śląska i juniorskich reprezentacjach byliśmy nierozłączni, zawsze mieszkaliśmy razem. Jedyny wyjątek był w Meksyku, gdzie pokoje były trzyosobowe, mieszkałem tam razem z Komornickim i Pawlakiem. Ale mieliśmy też w pierwszej reprezentacji nasz śląski stół, przy którym tylko po śląsku godaliśmy. Selekcjonerem był wtedy Heniek Apostel, rodem z Rozbarku, dzielnicy Bytomia. Heniek obserwował nas z boku i cieszył się, że „łosprawiomy”, bo on nas rozumiał.

- No tak, mówiło się w kraju, że jest podział w reprezentacji na Legię i na Ślązaków - wspomina raz jeszcze Jan Urban - ale Janek miał poważanie u wszystkich i przez wszystkich był lubiany. Zawsze uśmiechnięty, z jajem, z kawałem. Raz jedliśmy obiad na kadrze, gdy Janek zaczął na talerzu mieszać ziemniaki z sosem i głośno powiedział – „a jo se teroz zrobia ciapleta. I jak to podłapał Darek Wdowczyk, to śmiechom nie było końca. Tak mu się ta ciapleta spodobała, że zawsze jak gdzieś byliśmy, a były ziemniaki i sos, to „Wdowiec” pierwszy wołał – a ja se teroz ciapleta zrobia!

 

Boniek ogłasza światu, że lubi Ślązaków

Na koniec tej opowieści kilka zdań Zbigniewa Bońka, który na polskich boiskach minął się z Janem Furtokiem, ale ten „brak” nadrabiali w biało-czerwonych barwach.

- Janek to był taki Gerd Mueller polskiej piłki. Szybki, dynamiczny, dobry technicznie i szalenie groźny pod bramką rywali. Pamiętam, że trenerzy zawsze ostrzegali przed nim swoich zawodników. O jego klasie świadczy fakt, że przed Robertem Lewandowskim nie było tak skutecznego Polaka w Bundeslidze. Był też bardzo lubiany w kadrze. Ja zresztą zawsze najlepsze relacje miałem z wiślakami i Ślązakami - Furtokiem, moim pupilem Andrzejem Buncolem czy Jasiem Urbanem, Waldkiem Matysikiem, którego często... mylono ze mną. Ba, kiedyś mój syn, oglądając w telewizji mecz reprezentacji, rzucił po jakiejś akcji: „tato, jak ty dobrze zagrałeś!” - na co ja ze śmiechem odparłem: „synu, to nie ja byłem, tylko Waldek Matysik”. Ślązacy grający w parkach czy na placach przed domem zawsze mieli ogromną smykałkę do piłki, nie inaczej było z Jankiem Furtokiem.

Zbigniew Cieńciała


Jan Furtok grał dopóki zdrowie pozwalało. Również w reprezentacji Śląska oldbojów. Rywale - jakżeby inaczej - mieli z nim bardzo ciężko...

Fot. Łukasz Laskowski/Pressfocus